Posty

Wyświetlanie postów z lipiec, 2011

słodko gorzki candy....

Muszę bez bicia się przyznać,że nigdy nie pociągały mnie branżowe kluby... Rozumiem ideę,nie mniej jednak zawsze sadziłam,że nie potrzebuję specjalnego miejsca do spotkania się ze znajomymi tudzież pójścia na randkę... Miejsce samo w sobie musiało zaapelować do mnie klimatem,charakterem,przyjazną atmosferą i dobrym menu:). Jeśli tak się składa ,że jet to tak zwane gay friendly miejsce to miło,ale to nie znaczy,że będzie to dla mnie jedyne miejsce na tak zwane socjalne spotkania:). Dlategoż też muszę przyznać,że oglądanie Candy Bar Girls,które aktualnie zostało wciśnięte w ramówkę Channel 5 jest dla mnie niczym oglądaniem świata przez kolorowe szkiełko... Nie mogę zaprzeczyć,że ten dokument wzbudza we mnie tyleż samo zdumienia co jego bohaterki litości... Zastanawia mnie, nie ukrywam jak one funkcjonują w tak zwanym zewnętrznym świecie...Hmm...Mam wrażenie,że są to tylko podstawowe funkcje życiowe... A przecież życie nie ogranicza się tylko do absyntowego życia zamkniętego ramą łóżka...

Na nowo

Obraz
Inne spojrzenie na "wychodzenie z szafy" i o tym, że wyjść z niej można nawet u schyłku życia tylko po to by zacząć je na nowo...Polecam : "Beginners".

Porządki

Natchnęło mnie, żeby lekko odświeżyć bloga... Źle mnie natchnęło, szybko zatęskniłam za widokiem czerwonej kanapy... Nie powinnam była jej przesuwać, na całe szczęście już wróciła na miejsce.

Tęcza nad Nowym Jorkiem

Przedwczoraj z zapartym tchem śledziłam wydarzenia z Nowego Yorku gdzie wreszcie tysiące par lesbijskich i gejowskich mogło powiedzieć sobie wiążące prawnie "tak"... Tęczowe flagi, confetti, łzy wzruszenia i ulgi... Zdjęcia staruszek trzymających się za ręce… Niepewne, pełne niedowierzeń spojrzenia... Słowa, które od tak dawna chciało się wypowiedzieć... Wiem, że dla niektórych, to tylko formalność, tak zwany urzędowy papier... Ale czy to tylko papier? 10 lipca zeszłego roku wszystkie te uczucia, które zapewne towarzyszyły nowojorskim parom miałam okazję sama przeżyć, poczuć realnie i namacalnie... Poślubienie kobiety, którą kocham, której chcę być wierna i z którą chcę się zestarzeć było dla mnie transcendentalnym przeżyciem... Było samoistnym przekroczeniem siebie... Ale było też prostym ludzkim, niedowierzaniem... Bo to o czym marzyłam wreszcie się spełniło... Łzy szczęścia mieszały się ze łzami zdumienia... Patrząc na zdjęcia z Nowego Jorku, tylko przypomniało mi jak w...

„Night watch” wieczorową porą….

Nareszcie doczekałam się ekranizacji, choć to może za duże słowo, książki Sary Waters pt: „Night Watch” . Dzierżąc w dłoniach gorący kubek zielonej herbaty zasiadłam z Najlepszą z Żon do oglądania… Film został zgrabnie podzielony dzieląc ideę autorki na trzy warstwy czasowe, które nakładają się na siebie tworząc logiczną całość i budując chronologicznie historię… Narracja i środki filmowe zdecydowanie dostają plusa. Jednakże postacie same w sobie jak na mój gust, przedstawione zostały raczej bezbarwnie i mdło. Te same charaktery u Waters pełne są życia i stwarzają prawie namacalne wrażenie realnych jednostek. Z żalem muszę przyznać, iż moje nadzieje na obejrzenie czegoś branżowego i wartościowego, bo to bardzo rzadko idzie w parze, zostały zawiedzione. Poprzednie próby przenoszenia prozy Waters na ekran, mam tu na mysli „ Tipping the vel vet ” czy „ Fingersmith ” były bardziej pomyślne. Ech …Nie pozostaje mi nic innego jak zaparzyć zieloną herbatę i odkurzyć pudeł...

Przeprosiny

Uprasza się o wybaczenie tych wszystkich, którzy ostatnimi czasy wchodzili tu i zastawali pustkę. Pustka blogowa zrodziła się z ogromu wydarzeń w życiu prawdziwym. Czasu niestety nie da się rozciągnąć aż tak bardzo jak by się chciało, a wredna doba ma tylko dwadzieścia cztery małe godziny. Na całe szczęście wszystko wróciło już do normy, nie jest tak jak było, jest inaczej co nie znaczy, że gorzej. Nowa norma, nowe standardy ale blog jak najbardziej po staremu.