Blizniak

“Gemini man” był światu tak potrzebny jak pandemia. No to przypiął, ni przyłatał. Ang Lee słynie z reżyserowania „lepszych” filmów. Ten do tej kategorii niestety nie należy. 
Henry lat 51 to wyborowy strzelec z wyboru, który po ostrzeleniu klienta numer siedemdziesiątego któregoś postanawia przejść na emeryturę . Chłopina się narobił w swoim życiu i ze średnia półtorej osoby na rok uważa, że zasłużył na odpoczynek. 
Oczywiście jak każdy wielki bohater (sic !) jego „impreza pożegnalna” nie może zakończyć wie na kilku piwach w lokalnym pubie, a demolką chaotycznie porozrzucanych po mapie świata lokalizacji. By podarować mu dar wiecznego odpoczynku, szefostwo wysyła za nim młodego snajpera. Nie, nikt nie był zdziwiony, że ów młodzik był po prostu młodszą wersja naszego prawie emerytowanego głównego bohatera. W końcu to zostało już zdradzone w zajawce. 
Film był płytki, fabuła opera na idei stworzenia perfekcyjnej maszyny do zabijania, przynudza. Nie było tam nic innowacyjnego, prócz tego, że Will Smith był w dwóch osobach. 
To jego tak naprawdę można winić za klapę tego tworu, który powinien leżeć na dnie szuflady jakiegoś producenta i nigdy, przenigdy nie wejść na ekrany. 
Smith jest jak czarnoskóra wersja Toma Cruise’a . Ich kunszt szlifowany zapewne w Wyższej Szkole Scjentologiczno Teatralnej jest nijaki. Jest bo jest ale jakby w jego miejsce podstawić kogoś innego było by znacznie lepiej. 
Młodsza wersja Smitha to zbotoskowany „Fresh Prince from Bel Air” . Nie czarujmy się Andy Serkis jest mistrzem w tej dziedzinie i jakkolwiek Smith by się starał to polegnie już na starcie. 
Film nie jest ani śmieszny, dramatyczny czy tragiczny. Sensacji tam jak na lekarstwo. 
Nijactwu zdecydowanie mówimy nie. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

House of Trumps