Moja żona mnie zaraziła....
Literatura od zawsze była moim konikiem na którego w wolnym czasie wsiadałam i galopowałam w historie przeróżne ucząc się w międzyczasie warsztatu tworzenia słowa. Był tylko jeden rodzaj historii w których rejony się nie wybierałam wzdrygając się przed wizją krwi, gwałtów morderstw i zimnej kostnicy…Co tu dużo mówić wyobraźnię mam bardzo żywą…nawet martwe ciała tańczą swoje Dance Macabre … Tak więc jak Małżonkę poznałam…muszę to publicznie wyznać …zaraziła mnie…zaraziła mnie afektem nie tylko do siebie, ale i do kryminału… Spędzałam więc samotne chwile w towarzystwie Patrici Cornwell, tłukłam się pociągami wtedy jeszcze polskimi, w towarzystwie Donny Leon i obcowałam z samym Jeffery’m Deaverem… Choroba ta niestety nie jest uleczalna… Ostatnio bowiem znowuż łamiąc swoją wstrzemięźliwość pochłonęłam z obżarstwa intelektualnego Stephena Dobyns’a The Church of Dead Girls. Historia rozgrywa się w małym ospałym miasteczku którym nagle wstrząsa seria zaginięć nastolatek...